EPIZOD 10 – ROBERTO
She’s got both hands
In her pocket
And she won’t look at you ……
Lady GaGa – Alejandro Lyrics
39.8 stopni na mojej głowie. Za oknem pada deszcz. Melancholijne pikanie podnośnika śmieciarki nie daje spać, 39,8 nie daje spać. Czwarta rano, za godzinę on wstanie do pracy, a ja za sześć nie wstanę, bo dziś mam gorącą głowę. Jedenasta, prawie południe, a na podłodze popiół i szklanka po drinku, nie moim drinku, więc znowu pił sam. Jesteśmy razem a osobno, taki Nowy Jork, jak wszyscy wokoło żyjemy na kontrakcie – umowa o bycie razem, warunki zawarcia: częstość widzenia co najmniej raz w tygodniu, wspólne zainteresowania i wzajemna tolerancja, no i jesteśmy cool…, no i żyjemy na kontrakcie na czas określony, do mojego wyjazdu.
Sprzątam szklankę i ścieram popiół, na śniadanie nie ma śniadania bo skończyły się płatki, odpalam kompa i słucham w kółko najnowszego przeboju Madonny.
Dwunasta w południe, 39,8 stopni na dworze, nie cierpię klimatyzatora więc biorę prysznic w łazience z zawilgoconymi płytkami żeby ochłodzić głowę.
Łazienki świata, niby takie same a zupełnie różne.
Ta jest wilgotna i brudna jak całe miasto, wszechobecny brunatny nalot, odporny na wszelkie nieustannie udoskonalane środki czyszczące wyznacza granice jurysdykcji miasta molocha, mówi tu jest moje terytorium. Nie jest to szczególnie nieestetyczne, wręcz przeciwnie pasuje do całokształtu. Pamiętam łazienki Charleston, pachnące oceaniczną bryzą i plażowym piaskiem, skrzypiącym jeszcze pod stopami. Pamiętam brzoskwiniową kolorystykę płytek i palmowe ornamenty prosto z miesięcznika „Baths&Badrooms”, standard łazienki jak całe miasto zdawał się mówić dziś jak co dzień pogoda dla bogaczy. Pamiętam małe i ciasne łazienki Londyńskiej czarnej dzielnicy właściwie bardziej przypominające wnękę na wannę, która dla celów zdrowia i higieny powinna mieć tabliczkę przed wejściem :uwaga zachowaj ostrożność i używaj tylko stanie najwyższej konieczności.Chcesz sprawdzić w jakim mieście przyszło ci mieszkać, zacznij od łazienek…Sprawdź też koniecznie z kim przyjdzie ci dzielić najintymniejszy zakątek twojej prywatności, bo w mieście molochu będą niepodzielnie panujące i wszędobylskie karaluchy.
Ciepły strumień nieco cuchnącej wody popłynął z kranu odbijając się echem u pozostałych mieszkańców budynku, rury kanalizacyjne-klasyczny system komunikowania. Dwa piony poniżej naszego mieszkania gotuje obiad Maria Escobar. Mieszka z mężem Alejandro, czwórką dzieci i rodzicami. Nigdy ich osobiście nie poznałam ale w blokach imigrantów informacje krążą jak w naczyniu zamkniętym, z którego wprawdzie nic nigdy nie wypływa na zewnątrz, ale w środku nieustannie cyrkuluje. Czego nie usłyszysz od kuzyna kuzyna swojej współlokatorki, prędzej czy później dojdzie do ciebie systemem rur, wentylatorów, lub usłyszysz przypadkiem na klatce. W bloku imigrantów wszyscy wszystko o sobie wiedzą, bo w zasadzie wszyscy są tacy sami. Rodzina Alejandro nie należy do zbyt bogatych, zresztą nikt w tym bloku do takich nie należy, bowiem to kamienica o ograniczanej przez państwo wysokości czynszu, kamienica dla biednych. Jak przystało na Latynosów ojciec haruje po sześć dni w tygodniu na utrzymanie rodziny, kobiety natomiast gotują, raz na tydzień chodzą do pralni u Chińczyka, do domowego budżetu dorabiają sprzątaniem rezydencji tych szczęśliwiej urodzonych czysto białych amerykanów ze wschodniego Manhattanu. Dzieci z założenia dorabiają chodzeniem do szkoły, bo Latynosi nie chodzą do szkoły po to żeby się uczyć, ale zarobić na dilerce. Dilować można wszystkim, odtwarzaczem MP3, skradzionym radiem, snikersami z odzysku, prochami. Na ścianie w kuchni obraz Najświetszej Panienki, nigdy tam nie byłam ale wiem, że tam wisi, jak w każdym porządnym latynoskim domu. Alejandro przyjechał do USA na Mistrzostwa świata i został. Przyjechał nie jako kibic ale jako gwiazda, napastnik narodowej reprezentacji, widać uwielbienie milionów było niczym w porównaniu z tutejszym Eldorado, bo Alejandro zrezygnował z piłkarskiej kariery na rzecz robienia sałatek we włoskiej restauracji. Do robienia sałatek nie dochodzi się ot tak, o nie…, trzeba zacząć od sprzątania stołów, nauczyć się angielskiego, pójść na kurs instytutu żywienia aby wreszcie sięgnąć po najwyższe dostępne dla kolorowych trofeum: stanowisko szefa kuchni, w tym przypadku szefa sałatek. W ciągu paru lat ściągnął żonę z dziećmi i jej rodziców, aby pokazać im wielką Ameryką, i zająć miejsce w etnicznym pochodzie narodów, miejsce przedostatnie, gdzieś pomiędzy Europa Wschodnią Buenos Afryką.
– Buenos Dias Seniorita
– Buenos Dias Mi’amore- mały Roberto przemknął korytarzem potykając się o rozstawione dziecięce wózki. W domu mama przygotowała pikantne burito i fasolową, ojca jak zwykle nie ma. Roberto znowu zawalił angielski, ale kogo to obchodzi. Zapach fasolowej ślamazarnie wspina się na kolejne pietra budynku i wypływa kratką wentylacyjna tuż nad moją wanną.
Druga po południu…obiad
Obiadu nie będzie
Czwarta po południu
Pociąg
Piąta
Fartuch, uniform, pierwszy stolik
W pracy mam swojego osobistego dużego Roberto. Rozpalone oczy i kędzierzawe włosy jednoznacznie określają jego przynależność etniczną, choć jak na południowca jest wyjątkowo spokojny i opanowany . Przyjechał pięć lat temu po to aby zamieszkać z resztą braci w ciasnawym pokoju na Queensie i po 12 godzin dziennie robić pizzę za 700 dolarów tygodniowo. Zwinne ręce Roberto układają kawałki ciasta o idealnych rozmiarach i gęstości, przerzucają grzyby, paprykę i szynkę, rozkładają rozleniwioną Mozarellę. Wszystko ma tu swoje miejsce i przeznaczenie, mały świat Roberto ograniczony do rozmiarów jednego metra kwadratowego jest mu całkowicie podporządkowany i nie ma przed nim tajemnic, swoista oaza bezpieczeństwa. Kolorowe warzywa uśmiechają się kolorami rodzinnego Pueblo, rozgrzany piekarnik przypieka jak gorące południowe słońce a sos pomidorowy burzy się niczym gorąca latynoska krew. Wszystko ma tu swoje miejsce i przeznaczenie, jak w domu, a jednak w domu została mama, mama starzejąca się i chora, mama, której nie widział od pięciu lat.
Rozpalone smutne oczy dużego Roberto są jak wzierniki do jego duszy. Widać smutek i gniew, mamę i to małe mieszkanie na Quensie, namiętność i rozżalenie małego chłopca, którego nikt od dawna ani nie skarcił ani nie pochwalił.
– Wyjdziesz za mnie? – pyta Roberto kilka razy w tygodniu i zapewnia, że kocha, pragnie i wychowa wspólne dzieci. W tych niby oświadczynach i niby żarcie jest coś więcej niż zwykły flirt, tam jest cały ten smutek, i tęsknota za mamą i za fasolową, i za pierwszą randka na placyku w Pueblo, i za marzeniami, które gdzieś odpłynęły, bo w Ameryce marzeń już nie ma, bo tu marzenia przecież już się spełniły.
700 dolarów tygodniowo, butelka Tecquili, i meksykańska ślicznotka u boku, którą od czasu do czasu trzeba zabrać na zakupy, to więcej niż spełnione marzenia, to tutejszy wonderland. Mój osobisty duży latynoski chłopiec nosi slipki z myszką miki, i TShirt z amerykańską flagą, tak jakby chciał sobie ciągle przypominać, że przecież żyje w najprawdziwszej Ameryce, a nie w ciasnej średniej klasy pizzerii.
Roberto kończy pracę o 11 wieczorem, wkłada luźne w kroku dżinsy i granatową bluzę, włosy gładzi brylantyną, żegna się z chłopakami i wychodzi na 55-ą ulicę. Wilgotne powietrze potęguje zapach odpadów i śmieci wystawionych przy chodniku, okoliczne bary tętnią życiem, a bezdomni rozkładają powoli swoje kartonowe sypialnie. Roberto wchodzi do narożnego Deli, kupuje gumę miętowa i piwo, za chwilę wstąpi po brata i razem zaczekają na metro. Stacja o tej porze wyjątkowo tłoczna i gwarna jest swoistą atrakcją demograficzną. Na pociąg czekają pijani Amerykanie, zmęczeni pracą imigranci, i przypadkowi zbłąkani turyści. Podchmielone studentki nowojorskich uniwersytetów o jaskrawobiałej karnacji i wyraźnej nadwadze nie są w zasięgu klasowym latynosów. Roberto doskonale o tym wie i nawet nie patrzy w ich stronę. Inaczej sprawa się ma ze złotowłosymi córami Europy, te przy odrobinie szczęścia i wysiłku można nie tylko zaciągnąć do łóżka ale nawet nauczyć hiszpańskiego, tudzież gotowania fasolowej czy meksykańskich buritos. Pociąg nadjeżdża szybko i ze świstem, chłopcy pakują się do przedziału z klimatyzacją i paradują pomiędzy wspornikami wagonu popijając piwo z nagrzanej już nieco puszki. Kilka stacji dalej Roberto wysiada z wagonu i wspina się po nieruchomych schodach ruchomych, do domu…
W kuchni, jedynym pomieszczeniu, w którym nikt nie śpi, stoi otwarta butelka koniaku, i kilka puszek po piwie. Nie wyrzucane odpadki protegują zapach unoszącej się stęchlizny, z posteru uśmiecha się roznegliżowana Shakira. Roberto wlewa w siebie szklankę koniaku i po raz kolejny czyta ten sam list od mamy. Mama pisze „Moi kochani chłopcy”, pisze, że kupiła kawałek ziemi, że kukurydza w tym roku obrodziła, i że za te pieniądze, które ostatnio przysłali kupiła cioci kolorowy telewizor, i że bardzo kocha i że ma nadzieje, że wszyscy są zdrowi i pyta kiedy będą mogli przyjechać i pyta kiedy Roberto się ożeni, bo to już czas. Z obrazka uśmiecha się najświętsza Panienka, taka śliczna jak Shakira, albo jak mama.
Piąta rano, budzą się dzieci, brat idzie do pracy, głośno i gwarno, nie można spać. W narożnym Deli już czeka bagiel z jajecznicą, gorąca kawa i New York Post, a wszystko za niecałe pięć dolarów. Więcej nie można bo Roberto oszczędza, oszczędza na dom dla mamy, na fikcyjną żonę za piętnaście tysięcy, na prawnika, i na samochód. W prasie same nieistotne informacje, konflikt na bliskim wschodzie, obchody 11 września, przemówienia prezydenta, strajki, wszystko to co nie ma najmniejszego wpływu na życie przeciętnego mieszkańca Państwa Miasta, wszystko to co nie ma najmniejszego wpływu na mała Pizzernię. A jednak Roberto wie więcej o konfliktach polityczno-gospodarczych niż podchmielona studentka New York University oczekująca na pobliskiej stacji metra, więcej niż przeciętny zjadacz pizzy i więcej niż przeciętny mieszkaniec bogatej wschodniej dzielnicy. Do niczego mu się ta wiedza w praktyce nie przydaje, nie ustawia go też wyżej w drabinie etnicznej, a jednak nadaje jakiegoś znaczenia codziennym porankom, i codziennej kawie. Daje do myślenia podczas rutynowego klepania obłych placków i mieszania koziego sera. Nadaje sens układaniu papryki i krojeniu cebuli. Kolejne wydanie New York Post rozróżnia dzień od dnia, jest jak wskazówka zegara, tyle, że zmienia datę.
Co środę Roberto ma dzień wolny, wstaje również o piątej ale może wtedy spotkać się z Marią, swoją meksykańską dziewczyną, i każda kolejna środa choć wygląda tak samo, to też ma swoje klepsydrowe znaczenie, oddziela tydzień od tygodnia. Maria ma kruczoczarne włosy i śliczną twarz Matki Boskiej. Zwykle najpierw chodzą na zakupy, gdzie Maria wybiera sobie nowa bluzkę z lśniącymi cekinami, lub złote szpilki, potem jedzą na mieście a potem idą do łóżka. Czasem do łóżka idą zaraz rano, ale wtedy Roberto zwykle nie ma ochoty już iść na zakupy, więc dziewczyna preferuje tę pierwszą opcję. Maria ma 19 lat, chodzi do szkoły fryzjerskiej ale chce zostać piosenkarką, nawet przespała się z jednym producentem MTV, który obiecał jej poparcie na najbliższym castingu. Roberto obawia się, że Maria nie będzie gotowała mu fasolowej, i nie będzie cierpliwie czekała co noc aż wróci z pracy, by pocałować go delikatnie w czoło i podać zimne piwo. Obawiał się tego tak bardzo, że do tej pory się jej nie oświadczył, choć mama przecież tak bardzo nalegała. O ile wszystkie pozostałe prośby mamusi przychodziło mu realizować z wielką konsekwencją to ze zrealizowaniem tej jednej jedynej kompletnie nie mógł sobie poradzić. Do tej pory bowiem żadna z jego kobiet nie czytała New York Post, natomiast te które czytały zwykle nie mówiły po hiszpańsku. Masz ci babo placek, tudzież pizzę…
W czwartek rano było całkiem slow, wystraszeni upałami klienci jakby zupełnie zapomnieli o jedzeniu i nawet największe obżartuchy zamknęły się w klimatyzowanych biurach. Kiedy wydawało się, że nic się tego południa już nie wydarzy, a na stołach stanęły gorące pasty i trójkolorowe margarity, przy stoliku 34 zasiadł rozdęty i spocony zabłąkany amator włoskiej kuchni. Roberto wstał leniwie od obiadu i poszedł zrealizować zamówienie i zrobić 10 000-ą w swoim życiu pizzę. Piętnaście minut później pizza wylądowała na stoliku, rozdęty i jeszcze bardziej spocony konsument oddarł kawałek ciasta, wepchnął go sobie w usta, po czym ostentacyjnie stwierdził, że pizza jest surowa, i że należy się zrobić nową.
Roberto ponownie wstał od prawie zimnego już obiadu by zrobić 10 001 pizzę w swoim życiu, dobrze wypieczoną. Po piętnastu minutach chrupiące i pachnące ciasto wylądowało na stoliku nr. 34…
– Ten głupi Meksyk, nie potrafi nawet zrobić pizzy, jak można być tak cholernie durnym, jak tacy ludzie dostają w ogóle pracę, powinni być na ulicach i grzebać w śmietnikach!
W pustej restauracji nie dało się nie słyszeć rozwrzeszczanego muła, ze środka sali. Zaniepokojone kelnerki odwróciły wzrok w jego stronę, busboy-e pewnie nic nie zrozumieli bo nie oderwali łyżek od talerzy a Roberto… wolał nic nie rozumieć. Percepcja imigranta jest wybiórcza, rozumie co chce i kiedy chce, i tylko dzięki temu może przetrwać w swoistej dżungli jaką jest dzisiejszy Babilon. Tylko dzięki temu może zachować w miarę sprawny system nerwowy oraz poczucie własnej wartości.
Rozdęty Amerykanin nic o tym nie wie, bo nigdy nie był poza granicami, co najwyżej poza granicami stanu. Nie wie bo nigdy nie interesował się psychologia czy też socjologia bardziej ambitna od tej wszechobecnej w bestselerowych poradnikach w stylu „ Co zrobić, żeby polubił cię szef twojego szefa”, bądź też „Zdrowy rozwód czyli jak zaprzyjaźnić byłą żonę z byłą kochanką”. Rozdęty klient z 34 stolika codziennie dodaje kolumny w magazynie, przyjmuje i wydaje towar, a dziś się spóźnił do pracy. A spóźnił się przez jakąś głupią meksykankę w pralni, która zgubiła jego koszulę. Ta Meksykanka była w zasadzie z Ekwadoru, ale co to za różnica, wszyscy oni i tak z dżungli. Próbował się na nią wydzierać ale ona najwyraźniej nie rozumiała ani słowa po angielsku, więc może ten palant chociaż zrozumie… Może ten palant chociaż zrozumie jego wściekłość i rozżalenie, jego smutek i bezsilność i to że od piętnastu lat nie dostał awansu, a żona uważa go za kompletnego durnia.
Roberto nie podniósł głowy z nad talerza i nie popatrzył na nic ani na nikogo. Udawał, że to go nie dotyczy, słowa przelatywały obok jak rój pszczół, ale go nie użądliły. Gdyby je rozzłościł, mogłyby obudzić jego latynoski temperament a wtedy …, nie nic by wtedy nie zrobił, w końcu ma do stracenia 700 dolarów tygodniowo, nic by nie zrobił w czasie pracy, ale po… poszedłby do Chinki, uderzyłby żonę, gdyby ją miał, a może zaciągnąłby się magicznym białym proszkiem.
Ale Roberto wolał nie rozumieć i wolał nie być taki jak jego bracia. Nie będzie bić żony, i nie będzie chodził na dziwki, nie zapuści długiego paznokcia u małego palca i nie będzie wciągać…
Za kilka lat Roberto obudzi się w małym kupionym na Queensie domku na raty, obok swojej kobiety, a potem pójdzie po New York Post i dwie kawy. Na stole będzie czekało pachnące śniadanie i roześmiane dzieci, a ze ściany uśmiechnie się Najświętsza Panienka. Ale do tego wszystkiego potrzeba odrobinę szczęścia i 700 dolarów tygodniowo. Dlatego właśnie Roberto woli nie rozumieć co właśnie powiedział rozdęty Amerykanin.
O 9 wieczorem pękła kolejna butelka koniaku, rozgrzany piec potęgował wpływ alkoholu i z kuchni zaczęły wychodzić niedogotowane pasty, a pizze nie mieściły się na standardowych tacach. Impreza urodzinowa dopiero się rozkręcała. Im więcej koniaku tym lżej na duszy, już nie rażą ostre uwagi klientów, wulgarne odzywki kumpli z kuchni ani hałas i ciasnota. Wszystko zaczyna być tak nieistotne i niestresujące, że Roberto, bezwolnie uśmiecha się pod nosem.
23:00 ostatni stolik i ostatnie zamówienie. Zresztą kto tam wie, która jest godzina, przymglone światła kręcą się jak w nocnym klubie, a piec raz wydaje się być z tyłu, raz z boku, pizza cudem ląduje w samym jego środku, na stoliku czeka kolejna szklanka. Czas dziwnie zwalnia i dziwnie przyspiesza, nic nie dzieje się już w normalnym tempie, choć nie ma to najmniejszego znaczenia, pizza spaliła się na węgiel i jakaś kelnerka klnie po hiszpańsku, i coś trzeba robić jeszcze raz. Roberto machinalnie wykonuje polecenie i kolejna pizza ląduje w rozgrzanym piecu, na blacie stoi kolejna szklanka…. Tym razem pizza kompletnie rozleciała się na kawałki, zaskakujące, nigdy jeszcze czegoś takiego nie widzieliśmy, tak po prostu jakby zapomniała o swojej domniemanej stałej konsystencji i chrupkości. Hiszpańskie przekleństwa i płacz kelnerki, zdenerwowani klienci, śmiech pracowników, odgłosy sali docierają choć niedocierają. Roberto i jego dwóch współpracowników po raz trzeci próbuje zrobić najprostsze danie świata. Numer trzy udał się idealnie, mieści się na tacy, nie jest ani zbyt ciemny, ani zbyt biały, choć kto to potrafi ocenić po takiej ilości koniaku. Pizza ląduje na stoliku, wersja idealna…. Tyle że pocięta w kwadraty…. Też mi problem, tak jakby nie można było zjeść kwadratowej pizzy…
Tego wieczoru dwóch jego współpracowników zostało zwolnionych, on sam o mało nie stracił posady za 700 dolarów. Ze spuszczoną głową słuchał krzyków menedżera i czuł się jak skarcony mały chłopiec, który przecież nie chciał zrobić nic złego. Kiedy wychodził do domu spojrzał jeszcze w stronę baru, a ona… ona się uśmiechnęła. Nie śmiała się jak inni ani nie krzyczała ani nie przeklinała po hiszpańsku tylko się uśmiechnęła uśmiechem Shakiry i Matki Boskiej z obrazka. W tej jednej chwili Roberto zrozumiał, że pomimo wszystko to był jednak udany dzień.
20.03.2017 Dama na Wsi
She’s got both hands
In her pocket
And she won’t look at you
Won’t look at you
She hides true love
En su bolsillo
She got a halo around her finger
Around you
You know that I love you boy
Hot like Mexico, rejoice
At this point I gotta choose
Nothing to lose
Don’t call my name
Don’t call my name, Alejandro
I’m not your babe
I’m not your babe, Fernando
Don’t wanna kiss, don’t wanna touch
Just smoke my cigarette and hush
Don’t call my name
Don’t call my name, Roberto
Read more: Lady GaGa – Alejandro Lyrics | MetroLyrics