EPIZOD 3 – 24:00 BIM BAM
24:00 BIM BAM
Dambulayah Dambulay
Mój ogromny nowy kraj. Metro rusza powoli, im później tym zdawałoby się ślamazarniej. Najpierw kabina maszynisty, ciągnąc za sobą kolejne wagony, a później dopiero, jakby ospale, ciała pasażerów wprawione zostają w stan przemieszczania się, fizycznie i mentalnie. Tego dnia zegar na 57 stacji jak zwykle wskazywał dwunastą, niezmiennie od dwóch tygodni, a pociąg przyjechał po jakichś dwudziestu minutach oczekiwania.
Dambulayah Dambulay..Sobota 00:20 nad ranem w wagonie pełnym pasażerów to niby noc niby dzień, niby ranek niby zmierzch. Zawieszeni w próżni czasoprzestrzennej podróżujący w różnych znanych sobie tylko celach i kierunkach przez chwilę tworzą jedną zwartą społeczność. Pasażerowie pociągu F. Część z nich wraca już do ciasnych brooklyńskich mieszkań po wieczornej balandze, część dopiero wyrusza na nocne łowy, ale większość z otaczających twarzy należy do proletariatu udającego się do domu po wieczornej zmianie. Estetycznie zbieranina ta ma w sobie klasę wzorzystej chusty z początku wieku lub płótna wyjętego spod ręki Fridy. Nastolatki obwieszone cekinowymi aplikacjami, geje tulący się do swych lustrzanych odbić, Azjatki wykończone dwunastogodzinną zmianą w pralni. Wszystko to razem daje niepowtarzalny plastycznie kolaż, mozaikę barwy i tekstury, bogactwo materiałów idealnie zlewających się w niewidzialne gołym okiem arcydzieło. Obraz mistrzowski w swym naturalizmie i autentyźmie postaci nie zawiśnie w żadnej galerii, ani nie pojawi się na okładce czasopisma, choć każdy z nas może z nim współobcować za cenę wejściówki do metra, ale ale… tu tkwi paradoks …uwiecznić go może jedynie obiektyw przypadkowo zabłąkanego turysty.
Spojrzałam z przyzwyczajenia na telefon, czy przypadkiem nie zostawił mi wiadomości, albo nie próbował zadzwonić, albo… nie zostawił dziesięciu tysięcy wiadomości z przeprosinami, obietnicami nie do spełnienia i z ckliwymi piosenkami Presleya i z czymkolwiek zresztą, bo co to za różnica skoro jak zwykle wiadomości nie było, ani tych odebranych ani tych nieodebranych…Aby powstrzymać łzy rozejrzałam się wokoło i próbując znaleźć jakieś ujście nagromadzonego żalu jak zwykle zaczęłam obserwować moich tymczasowych sąsiadów.Drzwi wagonu blokował gruby i pijany Chińczyk, kołysał się w rytm dla niego tylko słyszalnej muzyki z IPoda , kompletnie nawalony i wydawałoby się nieobecny jak pozostali pasażerowie pociagu. Chińczycy nie bywają grubi no a już na pewno nie pijani, przynajmniej nie poza swoją dzielnicą. Ten widać totalnie się zgubił.W pewnym momencie wagon drgnął, jakby szykując się do odjazdu na co jednak nie pozwalały zatarasowane przez wspomnianego grubasa drzwi ,natomiast on sam – mój nowy chiński znajomek krzyknął „Nowy Jork jest wielką miską sałaty, w której ja jestem chińskim dresingiem”, po czym wyskoczył z pociągu…
Jo Lee Sang urodził się jakieś trzydzieści lat temu w małej wiosce Hong Kong. O nie nie, nie pomyliłam się; Jo Lee Sang jak najbardziej urodził się w wiosce i jak najbardziej w Hong Kong, może jedynie niekoniecznie w tej części, którą zwykle pokazują widokówki, poradniki turystyczne czy też filmy z Brucem Lee. Wioska Jo była typową azjatycką osadą położoną na wybrzeżu. Domki umocowane na palach powbijanych w wodę, bez łazienek, ogrzewania czy klimatyzacji i roje komarów, muszek, pająków wodnych, szczurów. Mieszkańcy kąpali się w tym samym skrawku oceanu, do którego wrzucali wszelkie nieczystości, w którym robili pranie, i łapali ryby.
Kiedy chłopiec miał siedem lat, cała rodzina przeniosła się do zupełnie innej wioski w zupełnie innej części świata. I teraz znów mieszkali w małym brudnym i ciasnym domku, w którym jednak była łazienka , a oprócz stołu i łóżek zaczęły pojawiać się bardziej skomplikowane gadżety, jak choćby telefon czy telewizor. Wioska nazywała się Chinatown i mieściła w samym centrum ogromnej wielokulturowej metropolii. Rodzice Jo pracowali tak ciężko i tak wytrwale, że po kilku latach byli w stanie zakupić własną budkę z chińskim jedzeniem, ta zaś w przeciągu następnego pięciolecia zamieniła się w rodzinną restaurację. Jo krajał warzywa, rozbijał samochody, żenil się i rozwodził, lepił pierogi, pił wytrawne wina, grał w tenisa, jeździł na wakacje do właściwej części Hong Kong i prawie zdołał zapomnieć o małej wiosce na wodzie.
Natasza przyszła do pracy drugiego lipca po południu. Miała krótką spódniczkę i tlenione włosy. Niewiele mówiła, tym bardziej że dopiero przyleciała za ocean, za to patrzyła na Jo dużymi niebieskimi oczyma dziecka. Nigdy wcześniej nie piła szampana i nigdy nie była we włoskiej restauracji, nie robiła całej masy innych rzeczy, których Jo miał jej nauczyć. Pól roku później Natasza była już o wiele bogatsza, bogatsza o wiedzę. Wiedziała co oznaczają pieniądze i jaki z nich można zrobić użytek, wiedziała jak smakuje szampan z truskawkami, a jak spaghetti bolognese, grała w ruletkę i nosiła diamenty. On i ona.Kopciuszek i królewicz z odzysku.
Chinatown o poranku tętni życiem, dostawcy rozładowują swoje towary, handlowcy otwierają stragany, dzieciaki tuptają do szkoły. Ostre słońce ukazuje wszelkie mankamenty rozsypujących się podmurówek i brzydotę industrialnej naprędkiej architektury dzielnicy. Woń niepozbieranych śmieci miesza się z zapachem świeżych warzyw i solonych ryb, zdawałoby się że ulicami biegają prawie roześmiane krewetki i soczysta kapusta, że mkną pomiędzy wyciekami z kratek kanalizacyjnych kompletnie ignorując i tak już archaiczne miejscowe przepisy sanitarne.
Tego lipca słońce świeciło równie wysoko jak dwa lata temu, choć Nataszy nie było już w Chinatown, była dalej i wyżej, piła lepsze trunki i nosiła lepsze perfumy. Najwyraźniej prosta dziewczyna z Ukrainy zagubiła się w tej wielkiej misce sałaty, sałaty z chińskim dresingiem.
10.01.2017 Dama na Wsi