EPIZOD 5 – IRISH Z PARK AVENUE
IRISH Z PARK AVENUE
Ryan był Irlandczykiem z pochodzenia, a dyrektorem marketingu z zawodu. Irlandczykiem był tu zresztą co trzeci biały Amerykanin i co czwarty Żyd, bo czym jak czym ale Irishem z pochodzenia być po prostu wypada. Jakakolwiek byłaby prawda o pochodzeniu Ryana, nie da się ukryć, że miał twarz bojownika o wolność, że wypijał hektolitry piwa, i że mieszkał za rogiem. Ryan Junior posiadał bowiem wysokiej klasy apartament przy Park Avenue i miał wszystko co mieć powinien mieszkaniec tejże dzielnicy. Bo tutaj mieś znaczy być. Miał sportowe auto, stanowisko menedżerskie, i piękną a’la Klaudia Shiffer a’la narzeczoną w swoim apartamencie. Długonoga Tina codziennie czekała otulona w nowy odlotowy ciuchosweter kupiony za jego pieniądze i codziennie dawała mu ciepły niemiecki pocałunek na dzień dobry i na dobranoc. Jej żurnalowa uroda cudownie wpasowywała się w nowoczesne wnętrze pełne zbędnych aczkolwiek wystarczająco drogich gadżetów elektronicznych i pseudo dzieł sztuki.
Ryan miał dookoła siebie i przy sobie wszystko, co mogło skutecznie zatuszować jakiekolwiek ślady prostackiego rodowodu, nawet wzrost dziewczyny jednoznacznie dawał do zrozumienia, że kompleks niższości nie ma wstępu na Park Avenue.
Co prawda ostre irlandzkie rysy nasuwały niektórym co bardziej zorientowanym delikwentom sugestie, iż przodkowie Juniora prawdopodobnie mieli więcej wspólnego z uprawą ziemniaków niż budowaniem wczesnego kapitalizmu, zanim jednak jakakolwiek dyskusja mogłaby się niekorzystnie potoczyć w tym kierunku, na stole potencjalnego zainteresowanego znajdowała się już wizytówka służbowa z wygrawerowanym „marketing manager” a uwaga obecnych mężczyzn skupiona była na malinowych ustach niemieckiej piękności. Trzydziestokilkuletni biznesmen z ciepłym portfelem i piękną modelką u boku był kimś, kim tacy ludzie jak Tomaszem chcieliby być nawet za cenę wielu lat ambicjonalnych i moralnych wyrzeczeń na budowie. Ryan natomiast dostał wszystko to jak prezent od Boga z racji urodzenia czy też zasług przodków. Bozia dała mu amerykański paszport praktycznie za nic, trochę oleju w głowie i poczucie humoru na dobry początek. Taki kaprys losu, masz o co nie prosisz, proś o to czego nie dostaniesz.
Ryan wychodził na porządną kolację przy najmniej raz w tygodniu i przynajmniej raz w tygodniu poszerzał grono znajomych o kolejną modelkę. Zdarzało się, że wychodził sam, choć zwykle przechadzał się po pięćdziesiątej piatej ulicy ze swoją smukłą niemiecką nimfą o urodzie Klaudii Shiffer i elokwencji Monalizy. W tej idealnej zdawało się parze wszystko było tak dograne jak w Szwajcarskim zegarku, lub ostatnim wydaniu Vogue. Młodzi ludzie wyższej sfery zawsze wydawali się Nataszy niedoścignionym ideałem, postaciami wyjętymi z kobiecych magazynów mody i bardziej hologramami najnowszych trendów socjopsychotronicznych niż ludźmi.
Zamknięci w swoim na pozór wydawałoby się idealnym świecie widocznie tęsknili jednak za czymś czego sami nie potrafili określić. Za nie nazwaną normalnością, która nie była różowa kosmetycznym różem L’oreala, ani skórzana obiciami biurowych krzeseł. Tęsknili za namacalną normalnością rosyjskiej barmanki, z wyraźnym miękkim akcentem i zbyt ostrym makijażem. Za świeżością niedociągnięć w serwowanym drinku, za chytrością niewydawania kolejnego quatera i za ludzką melancholią tak wyraźnie zarysowaną w wielkich niebieskich oczach. Postacie z journala nie wiedzą, lub raczej nie rozumieją co to melancholia, nawet jeżeli próbują się smucić to musza to robić w określonym stylu, czytając psychoporadniki i lecząc depresję, nie wiedzą co to szczery śmiech i szczery płacz, ale mają w sobie głęboko schowaną świadomość faktu że są w jakiś szczególny sposób wybrakowani. Świadomość ta przeraża ich tak bardzo, że starają się ja wypchać botoksem i zamalować karaibską opalenizną. Świadomość ta przeraża ich tym bardziej, że nie potrafią w zasadzie określić rodzaju i wielkości swego wybrakowania, mogą jedynie przyznać się do własnych niedociągnięć, czego jednak robić im z racji swej pozycji nie wypada. Stąd Ken i Barbie spędzali wieczorne manhatańskie godziny wędrując po okolicznych barach i zamawiając odlotowe drinki, nie po to, aby zapomnieć ale raczej aby odnaleźć, odnaleźć zagubionych siebie.
cdn….
30.01.2017 Dama na Wsi