RÓŻOWA MARYNARKA GULATINO
Pudrowa marynarka z Tajlandii. Uszył mi ją krawiec, który uciekł przed Tsunami. Pobłocone dżinsy, w których biegł co sił na wzniesienie, wiszą jeszcze na ścianie jego sklepu.
Uszył mi dwie garsonki. Dwa garnitury w jeden dzień. Popielaty i pudrowy róż. Według katalogu miały być całkiem różne a wyszły zupełnie takie same, ale kto narzeka na garnitur za tysiąc bhatów? Została mi w użyciu ta słodka pudrowa marynarka. Po trzech ciążach, przeformatowanej sylwetce i uwspółcześnionych trendach modowych tylko ona się jeszcze nadaje do użytku. Ale za to jak się nadaje!
– Jaką masz super marynarkę!
-Wow jaki śliczny kostium! etc…
Krawiec się spisał‚ na medal. Mała różowa marynareczka służy mi od lat. Chodziłam w niej do banku, chodziłam do restauracji, w niedzielę do kościoła i noszę ją po dziś dzień. Teraz już jako wiejska sekretareczka lokalnego potentata.
Być może dla sympatycznego krawca z Phuketu to było dzieło życia! Choć to ja wybrałam krój i guziki, choć asystent uszył ten żakiet, ale to on, Mr. Gulatino, firmował go swoim uśmiechem i dobrą energią. Gulatino przez duże G, prawie jak Gucci… Po latach dopiero dostrzegłam plakietkę z nazwą i numerem telefonu. Pełen profesjonalizm. Kiedy ją zakładam ciągle czuję zapach Tajskiej plaży, widzę dzieci bawiące się przy brzegu i ich mamy rozkładające przenośne kuchenki gazowe. Słyszę szum morza i czuję otaczające mnie parne powietrze.
Dziś rano poszłam biegać. Nie było palm i plaży, ale za to był rześki polski poranek i pasące się stado koni. Przebiegłam przez las, zrobiłam rytualne powitania słońca i poprzytulałam się do psa na dzień dobry.
Inna szerokość geograficzna, inny kontynent, inny kraj, ale ten sam klimat i wciąż ta sama marynarka…..
11.07.2017 Dama na Wsi